Bez kategorii

Daleko do euro

Przeciwnicy przystąpienia Polski do strefy euro mogą spać spokojnie, gdyż
perspektywy przyjęcia wspólnej waluty są odległe, by nie powiedzieć bardzo odległe.
Niestety w 2022 roku Polska nie spełnia podstawowych kryteriów warunkujących ubieganie
się o przyjęcie unijnej waluty. Jeżeli prezes NBP zostanie wybrany na drugą kadencję, to
spełnią się jego oczekiwania przedstawione sześć lat temu: za mojej kadencji Polska nie
pozbędzie się swojego pieniądza. Optymiści zakładali, że prezes banku centralnego będzie
rządził nim tylko przez sześć lat, tymczasem wiele wskazuje na to, że będzie o sześć lat
dłużej. W jego drugiej kadencji, przystąpienie do strefy euro też jest nierealne. Może warto
przypomnieć, że premier Donald Tusk powiedział kiedyś, że w 2012 roku Polska powinna już
być w strefie euro. Czyli dziesięć lat temu. Czy będzie na kolejne dziesięć lat?

Dzisiaj nasz kraj nie spełnia dwóch podstawowych warunków wymaganych przy
ubieganiu się o przyjęcie unijnej waluty. Nie spełniamy dwóch kryteriów fiskalnych i warunku
stabilności cen. Najpierw pandemia, a teraz rosyjska agresja na Ukrainie, powoduje że
przestajemy spełniać ekonomiczne kryteria wejścia do strefy euro. Po pierwsze, mamy
znacznie wyższy poziom deficytu finansów publicznych. Unijny limit wynosi 3 proc. PKB. W
latach 2020-2021 był on w Polsce na znacznie wyższym poziomie i według różnych
szacunków, dochodził do 9 proc. w skali roku. Komisja Europejska zadeklarowała, że będzie –
ze względu na pandemię – mniej pryncypialna w tym względzie, ale na trzykrotne
przekroczenie limitu raczej nie pozwoli. Wszelkie programy pomocowe uruchomione przez
rząd w czasie pandemii mają swoją cenę i o tym trzeba pamiętać. Nikt nie mówi, że były to
pieniądze wypłacone pochopnie, gospodarka wymagała wsparcia, ale to wsparcie musiało
kosztować. Wojna na Ukrainie oraz kolejne programy pomocowe, spowodują dalszy wzrost
deficytu finansów publicznych. Czy przekroczy on 10 proc. trudno oceniać, ale jego obniżanie
do zakładanego limitu może potrwać kilka lat.

Drugim kryterium przystąpienia do strefy euro jest poziom deficytu budżetowego.
Jego limit wynosi 60 proc. PKB. Formalnie nie został on jeszcze przekroczony, ale wielu
niezależnych ekonomistów jest przekonanych, że nasz deficyt już w 2020 roku przekroczył
tą barierę. Rząd skrzętnie ukrywa jego wielkość, wyprowadzając wiele wydatków poza budżet, do różnych funduszy, dzięki temu są one poza kontrolą np. parlamentu. Wszystko wskazuje, ze taki trend nadal się utrzyma (zob. wydatki na cele obronne poza budżetem), a
Komisja Europejska będzie z pewności szczegółowo analizowała realizacje tego kryterium.
Póki co, Komisja Europejska nie uruchomiła wobec naszego kraju (a także innych państw
zobowiązanych do przyjęcia euro) procedury nadmiernego deficytu budżetowego. I jest to
dobra wiadomość, chociaż takie niebezpieczeństwo zawsze istnieje.

Źródło: https://pl.freepik.com/darmowe-zdjecie/uklad-elementow-finansowych-i-wykresu_11621107.htm#query=inflation&position=4&from_view=search

Polska – w ostatnim okresie – nie spełnia także warunku stabilności cen. Według
traktatowych założeń, roczna inflacja nie może być wyższa niż 1,5 punktu procentowego
ponad poziom inflacji w trzech państwach UE o najniższym wzroście cen. Przypomnijmy, że
w marcu inflacja (rok do roku) w Polsce przekroczyła poziom 10 proc. W tym czasie najniższy
wzrost cen odnotowano na Malcie (4,5 proc.), Francji (5,1 proc.) i w Portugalii (5,5 proc.).
Gdyby przyjąć unijne kryterium i gdyby Polska chciała teraz przystąpić do strefy euro to
inflacja nie powinna być większa niż 6 – 6,5 proc. Tymczasem większość ekonomistów
przewiduje, że już niedługo przekroczy ona 12 proc.

Gdy już spełnimy powyższe kryteria musimy jeszcze – przez co najmniej dwa lata – być
uczestnikiem mechanizmu kursowego (ERM II), a nasza tam obecność powinna
charakteryzować się „brakiem poważnych napięć”.
Na mocy Traktatu z Maastricht, Komisja Europejska i Europejski Bank Centralny są
zobowiązane – nie rzadziej niż raz na dwa lata – przedkładać Radzie Unii Europejskiej
niezależny raport o postępach państw członkowskich w wypełnianiu warunków uczestnictwa
w Unii Gospodarczej i Walutowej. Raport dotyczy siedmiu państw, prawnie zobowiązanych
do przyjęcia euro: Bułgarii, Czech, Chorwacji, Polski, Rumunii, Szwecji i Węgier. Ostatni
raport pochodzi z 2020 roku. Według jego autorów najbliżej unijnej waluty są Chorwaci i
Szwedzi. Nasza droga ciągle się wydłuża.

Nieważna rocznica?

Od czasu do czasu „lubię” obejrzeć „Wiadomości” w TVP 1, szczególnie wówczas, gdy
– według mojej oceny – dzieje się coś ważnego w kraju lub na świecie. Ostatnio uznałem, że
takim wydarzeniem powinna być kolejna rocznica przystąpienia Polski do Unii Europejskiej.
W tym roku nie była to okrągła rocznica, ale wydarzenie ważne. Chciałem zobaczyć, co i jak o
tym dniu powiedzą autorzy „Wiadomości”. I muszę powiedzieć, że nie zawiodłem się. Nie
było to wydarzenie dnia, gdyż na początku programu o nim nie wspomniano ani słowem, a o
trwającej majówce owszem. Materiał „unijny” pojawił się w drugiej części programu.
Oczywiście kolejność emisji materiałów jest zawsze subiektywna (chociaż poszczególne
telewizje przekonują o swoim obiektywizmie w doborze materiałów), ale pokazuje, jaka jest
hierarchia ważności informacji. Dlatego w programach informacyjnych w każdej stacji
telewizyjnej kolejność ważnych wydarzeń jest różna.

W tym dniu, rocznica naszego przystąpienia do UE „przegrała” z wojną na Wschodzie
(co jest oczywiste i zrozumiałe), ale także z obchodami święta pracy. Oczywiście
przypomniano, że w okresie rządów komunistycznych, Polacy byli zmuszani do uczestnictwa
w pochodach pierwszomajowych. Jednak dopiero od 2015 roku to święto ma swój
prawdziwy, pracowniczy charakter. Dzieje się tak dzięki rosnącej najniższej pensji oraz
rosnącej średniej płacy. , przekonywał autor materiału.

Po takim wstępie, materiał o naszym wejściu do UE pobudzał oczekiwania.
Osiemnaście lat temu Polska i inne dziewięć państw Europy Środkowej, otworzyła granice,
dzięki temu możemy swobodnie przemieszczać się po Europie, podróżując, poszukując pracy
czy wybierając miejsca edukacji. Otworzyliśmy też nasz rynek dla zagranicznych towarów.
Fundusze unijne, które napłynęły do Polski miały wyrównać poziom życia w naszym kraju i
Europie Zachodniej (podkreślam słowo „miały”). Wspomniano także o ogromnej emigracji z
Polski.

Jednak dzisiaj – zdaniem autora materiału – EU jest w poważnym kryzysie, który mamy
dzięki unijnym elitom. Jednym z komentatorów – w tej części materiału – był współautor
słynnego raportu, z którego wynikało, że Polska straciła na przynależności do unijnej
wspólnoty. Chyba dla kontrastu, przytoczono wypowiedź jednego z europosłów
(reprezentanta koalicji rządowej), który powiedział, że w całym okresie członkostwa Polska uzyskała netto ponad 140 mld euro. I był to jeden z niewielu konkretów w tym materiale.
Inny europoseł (obecnie z partii rządzącej, wcześniej jeden z wprowadzających Polskę do UE)
wskazał na zmiany w funkcjonowaniu unijnych struktur, których nasz kraj nie akceptuje i
głośno protestuje. Chyba nie zgadzami się z żadną z propozycji zmian.

Polacy w zdecydowanej większości opowiadają się za pozostaniem w unijnych
strukturach i tylko opozycja ciągle straszy polexitem. Nazwisko ministra sprawiedliwości oraz
polityków jego ugrupowania nie padło żadne. Czyżby zmienili oni swoje poglądy i już kochają
Brukselę? Chyba nie, ale takie przypomnienie mogłoby zaburzyć narrację „Wiadomości”
Oczywiście nie ma „Wiadomości” bez Donalda Tuska. On też zaistniał w tym wydaniu.
TVP mówi o byłym premierze tylko w negatywnym kontekście, więc łatwo było się domyśleć,
iż jest on odpowiedzialny za wszystkie obecne problemy unijnej wspólnoty. Przede
wszystkim za wyjście Brytyjczyków z UE oraz za dominującą pozycję Niemiec w unijnych
strukturach. Praktycznie w każdym materiale, „Wiadomości” mówią o proniemieckiej
(proputinowskiej) polityce byłego premiera. Tusk jest twarzą brexitu i największym
orędownikiem niemieckich polityków i ich interesów.

W komentarzu autor materiału przekonuje, że Donald Tusk potrafi tylko grozić i
straszyć. Grozi Polsce i straszy Polaków. Oczywiście jego polityka nie jest akceptowana przez
Polaków, czego najlepszym dowodem jest garstka uczestników (wg „Wiadomości” byli to
lokalni działacze PO) konferencji, zorganizowanej z okazji przystąpienia do UE. UE zamiast
rozwiązywać ważne problemy, zajmuje się – zdaniem autora domniemanym brakiem tzw.
praworządności w Polsce. Zamiast przekazać Polsce należne pieniądze z Funduszu Odbudowy
i pomocy uchodźcom (tu pojawiły się zdjęcia z dworca PKP w Rzeszowie lub Przemyślu).
Można powiedzieć nic nowego, „Wiadomości” trzymają swój poziom. Ktoś kto ogląda
częściej, musi niestety oglądać ciągle te same ujęcia i słuchać tych samych opinii. Czy widzom
trzeba ciągle powtarzać te same sekwencje – „UE jest zła i gnębi Polskę”. Kto lubi ogląda i
wierzy w to, co tam mówią. „Przecież telewizja nie kłamie”, tylko czasami mija się z prawdą i
manipuluje. Niestety skutecznie.

Propagandowa „łopatologia”

Otwieram kopertę z rachunkiem za prąd, jadę samochodem miejską arterią,
otwieram stronę główną jednego z czołowych portali prawicowych. Czy coś łączy te trzy
rzeczy? Tak, jedno słowo: propaganda. Tym razem dotycząca bardzo istotnej dla każdego z
nas kwestii, a mianowicie cen energii elektrycznej. Tym razem propaganda dotrze do
każdego z nas, gdyż wszyscy otrzymujemy rachunki (w tym przypadku z Enei) i chyba
większość z nas jeździ samochodem ulicami swojego miasta.

Treść i przesłanie płynące z ulicznych bilbordów są bardzo proste do rozszyfrowania.
Symboliczna żarówka wskazuje, że za wysokie podwyżki cen energii elektrycznej odpowiada
Unia Europejska, a konkretnie jej polityka klimatyczna. Hasło jest oczywiste w swoim
przekazie: „Polityka klimatyczna UE = droga energia, wysokie ceny”. Symboliczna żarówka
jest w kolorze czerwonym, co jeszcze bardziej ma podkreślić moc tego przekazu. Zdaniem
autorów kampanii, tajemniczych „Polskich Elektrowni” (nie ma takiej instytucji, możemy się
tylko domyślać, że może tu chodzić o Towarzystwo Gospodarcze Polskie Elektrownie, do
którego należą państwowe spółki energetyczne), prawie 60 proc. kosztów stanowią opłaty z
tytułu uprawnień do emisji dwutlenku węgla. „Pazerność” Brukseli na tym się jednak nie
kończy. Musimy jeszcze dodać koszty OZE i efektywności energetycznej, związanej z polityką
klimatyczną UE. Przekaz jest banalnie prosty: gdyby nie opłaty na rzecz Unii Europejskiej,
nasze rachunki za prąd byłyby o połowę mniejsze.

Źródło: https://pl.freepik.com/darmowe-zdjecie/asortyment-elementow-biznesowych-finansow-widok-z-przodu_11621129.htm#query=money&position=1&from_view=search

Osoby nie orientujące się w energetycznej
problematyce (a taka jest większość z nas) mogą kupić taką narrację. Wydaje się, że oto
chodzi autorom tej kampanii. Cel zostanie osiągnięty: wszystkiemu winna jest Bruksela.
Wypowiedzi premiera oraz ministra aktywów państwowych też idą w podobnym duchu.
Autorzy kampanii propagandowej, aby zwiększyć siłę oddziaływania „połączyli”
(raczej pomieszali) koszty wytworzenia energii elektrycznej z finalnym rachunkiem płaconym
przez gospodarstwa domowe. Owe 60 proc. z bilbordów odnosi się do kosztów wytworzenia
energii, a jak szacują eksperci (ale nie ci od public relations) koszt wytworzenia stanowi
niewiele ponad 30 proc. ostatecznej ceny prądu (zapominamy o podatkach i tzw. opłatach
przesyłowych). Tym samym, w Polsce – wg tychże ekspertów – cena uprawnień do emisji
dwutlenku węgla stanowi nie 60 proc. a ok. 20 proc. Istotna różnica.

Warto przypomnieć, że polskie elektrownie zasilane są węglem kamiennym
(importowanych także z Rosji), więc może trzeba byłoby pokazać cenę surowca jako część
składową kosztów elektrowni. Takiej informacji na bilbordach nie ma, nie ma jej także na
rachunku za energię elektryczną. W zestawieniu wskazuje się na tajemnicze „koszty
pozostałe”, wynoszące 25 proc. W nich zawarta jest cena węgla, ale ile dokładnie ona wynosi
nie wiadomo. Jeden procent, czy może dwadzieścia pięć procent? W „pozostałych kosztach”
mieści się tzw. opłata mocowa, którą wprowadzono w ubiegłym roku. Są to pieniądze, które
maja wspierać nierentowne kopalnie. Ona ostatnio wzrosła o prawie jedną trzecią. Eksperci
szacują, że np. jednoprocentowy zysk donosi się do dystrybutorów energii a nie ich
producentów. Ci mają wyższe zyski. Autorzy kampanii chyba dość przewrotnie pomieszali
koszty produkcji energii z pozycjami rachunku dla konsumenta.

Nie przestarzałe elektrownie, nie stare linie przesyłowe czy błędy w polityce
energetycznej ostatnich lat (także poprzedniej ekipy rządzącej), winna jest tylko Unia
Europejska. Koszty zakupu praw do emisji dwutlenku węgla mają swoją, rosnącą cenę
(wzrosły z 30 do prawie 90 euro za tonę). Pieniądze nie płyną jednak – jak sugerują autorzy
kampanii – do unijnej kasy, lecz do naszego budżetu. Są to, na przestrzeni ostatnich lat,
dziesiątki miliardów złotych. Według szacunków Komisji Europejskiej, tylko w ub.r. do
budżetu państwa trafiło 28 mld zł., a od 2013 roku aż 64 mld zł. Szkoda, że autorzy bilbordów
nie informują obywateli, jaka część tych pieniędzy została przeznaczona na unowocześnienie
elektrowni i linii przesyłowych, czy na proces dekarbonizacji naszej energetyki. Nie ma też o
tym ani słowa na rachunkach dostarczanych odbiorcom energii. Dlaczego? Pytanie naiwne,
gdyby ta informacja się pojawiła, to cała kampania nie miałaby najmniejszego sensu.

Taki sobie tekst…

Po praz pierwszy w zawodowym życiu czytam tekst i jednocześnie uderzam w klawiaturę
komputera, przelewając myśli, które powstają w mojej głowie pod wpływem jego lektury.
Wiem, że potencjalny czytelnik zarzuci mi, iż spisuję „nieuczesane myśli”. W pełni zgadam się
z tym zarzutem, ale po przeczytaniu tytułu tekstu umieszczonego na okładce jednego z
tygodników, postanowiłem zaeksperymentować. Jak wspomniałem, nigdy tak nie
postępowałem, więc sam jestem ciekawy efektów. Ale to już ocenia czytelnicy.

Zacznijmy zatem od tytułu. „Drugi naród. Polacy kontra unijczycy polskiego pochodzenia”.
Mają Państwo rację. Skojarzenie z określeniem „media polskojęzyczne” przyszło mi
natychmiast do głowy i dlatego zagłębiłem się w lekturze. Na początku myślałem, ze jest to
prowokacja intelektualna znanego prawicowego dziennikarza i tekst będzie o niewielkiej
grupie naszych rodaków przeciwników Unii Europejskiej, która to grupa nie przekracza 10
proc. społeczeństwa. Okazało się jednak, ze jest to „twórcze rozwinięcie myśli o mediach
polskojęzycznych”. Z jednym trzeba się z autorem zgodzić. Nie zawsze od końca przemyślane, często
emocjonalne i wyrwane z kontekstu (to jest ulubione określenie polityków wszystkich opcji)
oraz wsparte medialną propagandą, wypowiedzi są doskonałym „materiałem” do budowania
różnych teorii. Wystarczy jeszcze dodać „totalnej opozycji” lub „opozycji lewicowo-
liberalnej” i recepta na tekst gotowa. Jestem przekonany, że podobnych materiałów o
prawej części politycznego sporu można by sporo napisać. Dodać trzeba jeszcze język, który
nim bardziej ostry, tym lepiej się sprzedaje. Dlatego po co pisać o ścieraniu się poglądów i
walce politycznej jak można pisać o „nienawiści do…”.

Źródło: https://pl.freepik.com/darmowe-zdjecie/nienawianie-koncepcji-recznie-pisanie-nienawisci-na-ksiazki_1133586.htm#query=hate&position=6&from_view=search

Opozycja – zdaniem autora – ustami swoich redaktorów i zapraszanych „autorytetów” poucza społeczeństwo. Co zatem robią
autorytety (już bez cudzysłowu) rządzących? Głoszą prawdy objawione i jedyny słuszny
kierunek myślenia? Chyba tak. Czy rzeczywiście w Polsce toczy się spór między „Polakami a unijczykami polskiego
pochodzenia” jak sugeruje autor? Mam spore wątpliwości. Głos polityków małej, ale dla
władzy, ważnej partii politycznej oraz kilkunastu dziennikarzy i publicystów, to jeszcze nie
cała Polska. Badania opinii publicznej wyraźnie pokazują, ze „unijczyków polskiego
pochodzenia” jest więcej. Autor chyba utożsamia się ze stwierdzeniem jednego
konserwatywnych polityków, że „nie zawsze większość musi mieć rację”. Warto więc
uświadomić mu, że „unijczycy polskiego pochodzenia” to także Polacy, tylko trochę inaczej
myślący, którzy – podobnie jak ja – nie zamierzają „wyrzec się polskości”. Jakoś nie słyszałem,
żeby Niemcy chcieli wyrzec się swojej niemieckości, a Hiszpanie hiszpańskości. Czy Francuzi
utrzymując w Paryżu Plac Stalingradu, wyzbywają się swojej francuskości? A może zostawili
tę nazwę ku przestrodze?

Autor pisze: „dla „oświeconych” Polska przestała być wartością, jest obiektem niechęci,
przeszkodą w realizacji marzeń o byciu „prawdziwymi Europejczykami”. Nie chciałbym
wypowiadać się w imieniu wszystkich rodaków (unijczyków), ale Polska jest dla mnie
wartością, jest miejscem w którym się urodziłem i spędziłem całe życie. Bzdury wypisywane
przez autora są dla mnie obraźliwe, ale rozumiem że i tacy mieszkają między Odrą, Wisłą i
Bugiem. Coś się redaktor zagalopował!!! Podobnie jak z odwoływaniem się do kilku opinii polityka-
skandalisty, którego miejsce jest już tylko na kartach historii i który do czynnej polityki nie
zamierza już powrócić. Ale dla autora jest nadal dobrym „chłopcem do bicia”.
Może jednak warto upowszechnić treść aktu przystąpienia do Unii Europejskiej podpisanego
przez Polskę i potwierdzonego przez naszego prezydenta w Traktacie Lizbońskim, aby
zanegować twierdzenie „nie do takiej Unii wstępowaliśmy”. Trzeba do tych dokumentów
powracać wielokrotnie. Że zrobi to nowy przedmiot ministra edukacji i nauki raczej bym – w
tym przypadku – nie liczył, gdyż będzie on zgodny z narracją obecnej opcji rządzącej.
Można powiedzieć, że akt rozszerzenia UE o 10 państw podpisany został w innych,
„spokojnych czasach”.

Źródło: https://pl.freepik.com/darmowe-zdjecie/rycerz-i-rycerz-twarza-w-twarz-lub-konfrontacja-szachownice_1203669.htm#query=politics&position=1&from_view=search

Dzisiaj polityka Chin, Rosji a także USA wymaga od unijnych
przywódców odmiennego spojrzenia na geopolitykę. Wspólnego spojrzenia, wypracowanego
przez wszystkich członków. Nikt nie twierdzi, że UE jest tworem doskonałym,
niewymagającym zmian. Rządzący od sześć lat mówią o potrzebie zmian. Ale tylko mówią i
nie wychodzą poza zapisy swoich partyjnych dokumentów programowych. Inna jest sytuacja
partii walczącej o władzę, a inna partii rządzącej. Wsparcia zaś dla własnych pomysłów
trzeba szukać wśród silnych i wpływowych, a nie politycznych mniejszości.
Może ktoś powiedzieć, że każdy autor ma prawo do własnych przemyśleń i tekstów. W mojej
głowie natomiast rodzi się jedno pytanie: czy można ściągnąć spodnie na głównym placu
miasta (Warszawy, Poznania, Krakowa…)? Można, ale po co? I z tym pytaniem zostawiam
Szanownych Czytelników…

Zastanawiam się, dlaczego autor w swoim tekście nie odwołuje się do badań opinii
publicznej, z której jednoznacznie wynika, że społeczeństwo opowiada się za obecnością
naszego kraju w unijnych strukturach. Może dlatego, że takie fakty nie pasują do przyjętej
przez redaktora tezy. A może moi rodacy dostrzegają w przynależności do Unii Europejskiej
także inne wartości niż autor tekstu?

ps. Świadomie nie podaję tytułu tygodnika oraz nazwiska autora. Kto będzie ciekaw z
łatwością znajdzie. Dla ułatwienia podam, że artykuł ukazał się na przełomie listopada i
grudnia.

Polityczne paliwo

Zarządzający „Wiadomościami” jeszcze nie podjęli ostatecznej decyzji: jak mówić i
pokazywać Unię Europejską. Mało prawdopodobne jest podejście takie, jak wobec obecnej
władzy: o rządzie i partii rządzącej tylko dobrze, albo wcale. Podejście serwowane widzom
wobec opozycji, też w tym przypadku jest niewskazane: o opozycji i Donaldzie Tusku tylko źle
albo wcale. W końcu unijne fundusze są nam potrzebne, mimo słów prezesa NBP i posła
Marka Suskiego, że będziemy nadal dynamicznie się rozwijali bez brukselskich pieniędzy.
Pozostaje zatem trzecia opcja: bez unii damy sobie radę, ale nie chcemy wychodzić z
unijnych struktur. Polexit jest wymysłem opozycji, która strasząc nim Polaków, ma nadzieję
wrócić do władzy. Gremia kierownicze partii rządzącej wydały (w połowie września)
specjalną uchwałę, która ma być gwarancją trwałości naszych relacji z Brukselą. Jakie to
proste, wystarczy coś zapisać na kartce papieru i „słowo staje się ciałem”. Trochę to naiwna
wiara w moc sprawczą politycznych deklaracji. Tym bardziej, że nie tak dawno najwyższe
władze partii podjęły uchwałę o likwidacji nepotyzmu i „kolesiostwa” w spółkach skarbu
państwa. I jakie są jej efekty? Kilka „tłustych kotów” straciło intratne posady w radach
nadzorczych. Kilku.

„Zostajemy w UE, tylko na naszych zasadach”, przekonują politycy partii rządzącej i
rozpoczynają polityczną agitację, aby przekonać obywateli, że polexitu nie będzie i że nigdy
nikt rozsądny o czymś takim nie myśli. Nawet były sekretarz KC PZPR ds. propagandy, a
potem czołowy liberał (redaktor naczelny „Wprost”), Marek Król – dziś jeden z
komentatorów „Wiadomości” TVP – przekonywał, że „prędzej Polska opuści układ słoneczny
niż wystąpi z Unii Europejskiej”. Po prostu, wiarygodny facet.
We wrześniu tego roku w wywiadzie dla TVN prezydent Andrzej Duda stwierdził, że
Polacy powinni zmieniać Unię Europejską na taką, jaką chcą by była: prawdziwych wartości
takich, z których UE się wywodzi. W wywiadzie dla TVP dodał on, że obecnie Unia
Europejska to nie jest taka Unia do jakiej wstępowaliśmy w 2004 roku. Pełna zgoda. Nikt nie
kwestionuje, że Bruksela wymaga reform, ale do naszych pomysłów musimy przekonać
pozostałe rządy i społeczeństwa (ewentualne referenda w sprawie zmian zasad
funkcjonowania unijnej wspólnoty) państw członków UE. Dzisiaj trudno dostrzec taką
możliwość ze strony polskich władz.

Warto również pamiętać o tym, że Polska w 1990 roku, Polska w 2004 roku oraz

Polska współczesna to trzy inne państwa. Polska się zmienia i UE się
zmienia. Ewolucja zasad funkcjonowania unijnej wspólnoty jest oczywista.
Sprawa ewentualnego polexitu jest poważna skoro Jarosław Kaczyński nie czekał kilka
tygodni (jak np. w kwestii sytuacji na granicy polsko-białoruskiej) i zabrał głos, mówiąc
krótko, że polexitu nie będzie. Potem premier Morawiecki przekonywał, że polexit to fake
news. Dalej poszło jak z płatka. Przez kilka dni, po wiecach w Warszawie i ponad stu innych
miejscowościach w Polsce, praktycznie każdy polityk rządzącej koalicji i większość
wspierających ich dziennikarzy wypowiadał się w tej kwestii.
Kilka przykładów z mediów społecznościowych. Jacek Sasin: „polexit to wymysł słabej
opozycji, która nie ma żadnych innych pomysłów. Jedyne co im pozostaje to straszenie
Polaków własnymi urojeniami”. Stanisław Karczewski: “Słucham Tuska. Ileż on bzdur
opowiada. Bajka Tuska o polexicie. Całe wystąpienie oparte na fałszywych tezach. Żenada”.
Michał Wójcik: “P.Tusk złożył hołd na Placu Zamkowym w Warszawie, wyrażając swoją
poddańczą mentalność wobec Brukseli. Dla nas Polska będzie zawsze na pierwszym miejscu”.
Jacek Ozdoba: „Donald Tusk – żadnego argumentu, agresja i propaganda. Opozycja wie, że
nie ma argumentów więc wybiera populizm”. Joachim Brudziński: „To, że PIS chce
wyprowadzić Polskę z UE jest taką samą prawdą jak to, że Kijowski razem z Tuskiem walczą o
demokrację”. Paweł Jabłoński: „W tym roku mamy już chyba trzeci albo czwarty polexit”.
Ryszard Legutko: „Jeżeli główna siła opozycyjna twierdzi, że jakiekolwiek próby forsowania
polskiego stanowiska w instytucjach unijnych są drogą do wyjścia z Unii Europejskiej, to tak
naprawdę działa przeciwko polskiemu państwu”. Piotr Muller: „O żadnym polexicie nie ma
mowy, ludzie na manifestacji zostali oszukani przez Donalda Tuska; Tusk zaraz może być jak
David Cameron, który w imię celów politycznych wywołał temat wyjścia z UE w Wielkiej
Brytanii”. Lista może być uzupełniana, ta i tak nie zawiera wszystkich cytatów.
Czy oni wszyscy zapomnieli o słowach marszałka Terleckiego i posła Suskiego. A może
ze strony tych dwóch panów to była tylko tzw. podpucha, jak mówi młodzież dla beki?
Można odnieść wrażenie, że każde wystąpienie polityka Zjednoczonej Prawicy nie
zawierające stwierdzenia, że „polexitu nie będzie” jest nieważne. Każdy musi to powiedzieć,
bo taki jest przekaz dnia wzmacniany przez wspierające rządzących media i dziennikarzy.

ps. rzecznik prasowy rządu był pytany przez dziennikarzy, co miał na myśli szef Klubu PiS
Ryszard Terlecki mówiąc o działaniach zmierzających do „wyprostowania relacji z Komisją

Europejską”. Odpowiedzi nie udzielił, stwierdzając jedynie, że za kilka dni wydane będzie w
tej sprawie specjalne oświadczenie. Poczekajmy.

Drobna, istotna różnica

Weekendowy dodatek do dziennika „Rzeczpospolita” („Plus Minus”) opublikował
ciekawa rozmowę z bezpartyjną eurodeputowaną Różą Thun. Właściwie – wzorem
prawicowych mediów – trzeba byłoby napisać: Różą von Thun und Hohenstein. Nie wiem
dlaczego właśnie tak, ale mogę się tylko domyślać, że chodzi o sugestię, iż skoro pani
europoseł ma niemiecko brzmiące nazwisko, to nie jest Polką. Łatwo zatem zrozumieć,
dlaczego w Parlamencie Europejskim głosuje wspólnie z naszą opozycją (jeszcze do niedawna
była ona europosłanką z ramienia Platformy Obywatelskiej). Czy inteligentny i znający
trochę biografie naszych przedstawicieli da sobie wcisnąć taką sugestię. Myślę, że nie. A
może się mylę. W przytaczaniu pełnego nazwiska pani europoseł lubował się szczególnie
europoseł Ryszard Henryk (Richard Henry) Czarnecki, kiedy był w sporze z panią europoseł
oraz Parlamentem Europejskim.

Wróćmy jednak do wywiadu. Pani europoseł daje w nim krótką lekcję na temat zasad
funkcjonowania unijnej wspólnoty, a konkretnie reakcji rządów na decyzje TSUE. „Inne
europejskie rządy nie mówią: nie wykonamy wyroku [TSUE – KG], tylko przekonują: nie
możemy werdyktu wykonać teraz, ale szukamy drogi wyjścia z zaistniałej sytuacji”. My zaś
często mówimy: „nie wykonamy tego wyroku”. Jest w tych dwóch sformułowaniach drobna,
ale jednak istotna bardzo różnica. W tym pierwszym, zawarta jest chęć porozumienia się
stron, co oznacza nic innego jak wolę negocjacji, często bardzo długich negocjacji. Co
zyskujemy? Czas i pieniądze, gdyż w trakcie negocjacji wstrzymane jest naliczanie i
pobieranie kar. A te – jak pokazuje przykład kopalni Turów – są bardzo wysokie. Czas to
przede wszystkim możliwość prezentacji własnych argumentów. Niebagatelne znaczenie ma
również możliwość znalezienia nowych argumentów po naszej stronie i zbijania argumentów
drugiej strony. Można np. przygotować szczegółowe raporty na temat konsekwencji
przyjęcia, takiego lub innego rozwiązania. Można także poszukać sojuszników, czyli
przyciągnąć na swoją stronę inne państwa. Nie muszę dodawać, że to ułatwia negocjacji.
W ramach Unii Europejskiej pojawiają się różnice interesów. Jest to oczywiste i chyba
nikt nie ma, co do tego wątpliwości. Jednak nie wydaje mi się, aby ktoś chciał świadomie
niszczyć jakiś fragment unijnej gospodarki (w tym przypadku kopalni) oraz był zadowolony z

faktu, że spora grupa ludzi straci pracę. Po to są negocjacje, chociaż czasem prowadzą do
dość kuriozalnych rozwiązań. Francuzi np. przeforsowali zapis, że ślimak jest rybą, a
Portugalczycy skutecznie wnioskowali o uznanie marchwi za owoc. Nam też udało się
wprowadzić zapis mówiący, że wódką można nazywać wyłącznie alkohol pochodzący ze
zboża lub ziemniaków. Nie twierdzę, że negocjacje są łatwe oraz krótkie. Wręcz przeciwnie,
czasami trwają miesiącami. Nie chce mi się wierzyć, że nasi rządzący byli przekonani, iż Czesi
nie złożą na nas skargi do TSUE. Przecież oni także mają swoje interesy ekonomiczne i
polityczne oraz swoją opinię publiczną i zbliżające się wybory. Przyjaźń w ramach Grupy
Wyszehradzkiej nie ma tutaj większego znaczenia.
Nasze kategoryczne stwierdzenie: „nie wykonamy wyroku TSUE” nie jest odbierane
jako nasza siła i suwerenność (tak często twierdzą prorządowe media). Raczej przeciwnie,
jest to oznaka naszej słabość. Można to odczytać: „…nie mamy argumentów, więc mówimy
„nie”. „Nie będziemy z wami rozmawiać, bo to my mamy rację”. Kiedyś prezes Kaczyński w
publicznym wystąpieniu przejęzyczył się i powiedział, „że nic nas nie przekona, że białe jest
białe, a czarne jest czarne”. Jan Rokita mówił zaś z trybuny sejmowej: „Nicea albo śmierć”.
Posłowie Solidarnej Polski deklarowali „Weto albo śmierć”. Najnowsza wersja tego hasła
brzmi: „Katowice albo śmierć”. Chodzi o negocjacje z Brukselą w sprawie zamknięcia kopalń.
Efekt jest taki, że premier ogłasza ustępstwo ze strony Czechów, premier tego kraju nic nie
wie na ten temat. Najpierw porozumieliśmy się z Czechami a potem powołaliśmy rządowy
zespół ds. negocjacji w sprawie kopalni Turów. Nawet senator Jackowski nie wie o co tu
chodzi. Tego chyba nawet Mrożek by nie wymyślił.

Damy radę sami….

Tych, którzy obawiają się, że wstrzymanie unijnych funduszy może spowolnić rozwój
naszej gospodarki, uspakaja prof. Adam Glapiński, prezes NBP. W swoim wystąpieniu na
„Kongresie 590” powiedział, że możemy nadal dynamicznie rozwijać się bez unijnych
pieniędzy. Co jest źródłem optymizm szefa banku centralnego? – Jest 100-procentowe
bezpieczeństwo, typowe dla zachodniego ładu. Jest ten dynamizm gospodarczy i są środki.
No i nasze środki są już ogromne. Bez środków zagranicznych jesteśmy w stanie dokonać
rozbudowy energetyki jądrowej. Bez środków unijnych, którymi teraz nas się szantażuje,
jesteśmy w stanie sobie zapewnić ten dynamiczny rozwój. Tym bardziej, że duża część tych
funduszy to pożyczki – powiedział Glapiński. I dodał: „My sami możemy brać pożyczki jakie
chcemy. Każdy nam da. My w tej chwili żadnej pożyczki nie bierzemy, jako kraj ani NBP.
Do nas przychodzi cały świat i chce od nas pożyczać”. Kilka razy czytałem tę wypowiedź i nie
mogłem uwierzyć, ze czytam i słucham wypowiedź prezesa banku centralnego. Natychmiast
przypomniała mi się pewna maksyma: w każdej gospodarce minister finansów i prezes banku
centralnego powinni raczej unikać publicznych wystąpień i kontrowersyjnych deklaracji.
Słowa prezesa NBP nakazują postawienie pytania: po co nas rząd przygotowuje plan
odbudowy gospodarki po pandemii, a premier, ministrowie i politycy partii rządzącej, bez
przerwy pytają Brukselę, kiedy zapozna się z naszymi planami. Tymczasem my możemy
reformować gospodarkę samodzielnie z własnych funduszy, których mamy tyle, ze nie wiemy
co robić z pieniędzmi. Gdyby nadal w USA rządził prezydent Donald Trump, to z pewnością
zwróciłby się do naszego banku centralnego z prośbą o pożyczkę. Długoterminową i na
korzystnych warunkach. Jednak Joe Biden nie przepada za naszym krajem, więc na pożyczce
dla USA nie zarobimy.

„To do nas przychodzi cały świat i chce od nas pożyczać. Międzynarodowy Fundusz
Walutowy nie udziela nam pożyczki i nie negocjujemy warunków jej spłaty, tak jak to było
poprzednio. My udzielamy pożyczek Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu w
ramach normalnej, międzynarodowej współpracy. Taka jest sytuacja. Nam środków nie
brakuje i nie zabraknie”, podsumował prezes Glapiński. Tym samym premier Mateusz
Morawiecki ma groźnego „konkurenta” w głoszeniu dobrych i tylko dobrych wiadomości.
Prezes NBP nie kwestionuje korzyści płynących z naszej przynależności do UE,
mówiąc: „To, co otrzymaliśmy z Unii Europejskiej, to cena za udostępnienie naszego rynku.

To jest normalny, dwustronnie korzystny proces”. Glapiński stara się jednak minimalizować
korzyści z integracji (to i tak postęp w porównaniu z główną tezą tzw. raportu Patryka
Jakiego). Obwinianie Brukseli za wszystkie nasze problemy (gdybyśmy nie należeli do UE, to nie
byłoby podwyżek cen prądu) oraz przekonanie opinii publicznej, że integracja europejska nie
przyniosła nam korzyści (raport Jakiego), nie przyniosło pożądanych efektów i nadal ponad
80 proc. społeczeństwa opowiada się za pozostaniem w unijnych strukturach. Są to jednak
działania długofalowe i będą wspierane kolejnymi. Cel jest oczywisty: pod hasłem otwierania
tematów tabu, trzeba wykazać, że możemy żyć bez partycypacji w europejskiej integracji.
Tym razem jesteśmy świadkami pojawienia się nowej narracji o stosunkach
polsko–unijnych. Można ją sprowadzić do krótkiego stwierdzenia: „damy sobie radę bez
Brukseli”. Zaczęliśmy od FRONTEX-u, do którego nie zwróciliśmy się (jak na razie) o pomoc w
rozwiązaniu kryzysu imigracyjnego i ochronie polskiej granicy (zarazem wschodniej granicy
UE) na Wschodzie. Nie trzeba przypominać, że zarówno Litwa jak i Łotwa o taką pomoc
wystąpiły i ją otrzymały (głównie w postaci sprzętu). My poradzimy sobie sami z tym
problemem, nie potrzebujemy niczyjej pomocy. Tym bardziej, że jak donoszą rządowe
media, przedstawiciel FRONTEX był „pod wrażeniem tego co zobaczył na polsko-białoruskiej
granicy oraz skuteczności naszych służb”. Jego opinię trudno zweryfikować, gdyż media nie
uczestniczyły w tej „wizytacji”.

Pytanie: po co wstępowaliśmy do tej unii, może być na wskroś aktualne i coraz
częściej pojawiać się w przestrzeni publicznej. Teraz prezes NBP przekonuje nas, że możemy
się równie szybko rozwijać bez unijnych funduszy. Czyli: po co nam ta unia? Myślę, że to
dopiero początek. Płynący z takiej narracji wniosek jest oczywisty: dlaczego mamy należeć i
płacić składki do organizacji, która nie jest nam potrzebna do rozwiązywani naszych
problemów, których wg słów prezesa NBP, mamy ich coraz mniej. Mamy najlepszy od czasu
zaborów okres w rozwoju Polski, podsumował swoją wypowiedź prezes Glapiński. Mam
nadzieję, ze szef naszego banku centralnego szybko zweryfikuje swoją wypowiedź.

Europejska Polska kontra Targowica 2.0

Polskie przekleństwo, gen zdrady interesów narodowych i odwracania Polski
od Europy znowu odżywa. Odżywa i rusza do ataku. Tym razem próbuje wypchnąć
Polskę ze strefy prawa europejskiego obowiązującego w ramach UE. Chodzi o
prawo, które zobowiązaliśmy się przyjmować i przestrzegać w najpierw w układzie
stowarzyszeniowym (1991), potem w umowie o członkostwie (2002/03), i
wreszcie w stanowiącym fundament Wspólnoty Traktacie o Unii Europejskiej
(lizbońskim), podpisanym w 2007, a który wszedł w życie w 2009 roku.

Nad postępowaniem rządów zgodnie z Konstytucją i zobowiązaniami
międzynarodowymi czuwają trybunały, krajowe i międzynarodowe. Rządząca w
Polsce Targowica zamieniła polski Trybunał Konstytucyjny w posłuszne woli partii
popychadło. Z Trybunałem Europejskim nie da się tego zrobić, więc urzędująca w
budynku dawnego Trybunału Konstytucyjnego grupa „kolesiów i koleżanek”
(poetyka byłej, kultowej rzeczniczki PiS) na polecenie partii przyjęła sprzeczną z
polską Konstytucją decyzję o nadrzędności prawa krajowego nad europejskim. Na
fałszywie postawione przez premiera Morawieckiego pytanie, ta grupa działająca
pod kierunkiem J. Przyłębskiej udzieliła fałszywej odpowiedzi.

Został zrobiony kolejny krok ku samodzierżawiu, z którym walczył pod
Olszynką Grochowską w 1831 roku nasz patron Wojciech Bogumił Jastrzębowski.
W napisanej niespełna trzy miesiące później Konstytucji dla Europy, Jastrzębowski
wyraźnie mówi o potrzebie nadrzędności wspólnie uchwalanego prawa
europejskiego nad prawem, które chcieliby stanowić krajowi władcy w sprzeczności
z prawem europejskim. Rozumiał dobrze, że w tej nadrzędności stawką jest wolność
i pokój narodów Europy, wolność obywateli Europy.

Obóz rządzący nawiązujący do najgorszych targowickich wzorów próbuje
„po kawałku” de-europeizować Polskę, czynić ją coraz mniej europejską.
Przykładów tej polityki jest wiele. Obok ostatniego, o którym powyżej, jest to walka
z samorządami, które władza chce zamienić w lokalne atrapy (wie dobrze, że „dokąd
samorząd, dotąd Europa”). Jest to także forsowanie przemiany katolicyzmu
chrześcijańskiego, z jego miłosierdziem i otwartością na „Innego” w katolicyzm
pogański, którego istotą są totemy, bojowe okrzyki i wrogość do innych plemion. To
jest nie tylko odrywanie Polski od Europy, to jest odrywanie Polski od jej korzeni.

Dlatego dzisiaj polski patriotyzm powinien się wyrażać w wysiłku na rzecz
utrzymania Polski w Europie, nie geograficznej, lecz kulturowej, także w sensie
kultury politycznej; wszak Europa jest pojęciem kulturowym. Szkoda, że nie
rozumie tego w pełni demokratyczna opozycja, która w swej małostkowości dzieli
się i ułatwia zadanie siłom antyeuropejskim, inspirującym się rosyjskim
samodzierżawiem – siłom polskiej Targowicy 2.0. Społeczeństwo obywatelskie, jego
organizacje, nie może tak postępować. Musi wspólnie bronić Polski przed
zamachem na jej wolność, tożsamość i miejsce w Europie.

Roman Kuźniar
przewodniczący Rady Fundacji
9 X 2021

Spór o 57 MLN €

Spór Polski z Unią Europejską zaognia się w najlepsze. Komisja Europejska podjęła w końcu stanowcze stanowisko, postanawiając wstrzymać wypłatę ponad 50 mln € na fundusz odbudowy dla Polski. W mediach wybucha burza, jednak (nie będę udawał zaskoczonego) z przykrością zauważam, że władza zamiast skupić swoją uwagę na rozwiązaniu problemu woli obarczać winą tylko i wyłącznie UE. Pragnę zauważyć, że spór nie wziął się znikąd. Przywódcy Unii Europejskiej nie zrobili wyliczanki, na który kraj się uwziąć i nie padło w niej na Polskę. Instytucje Unii Europejskiej zaobserwowały, że władza w Polsce rażąco narusza konstytucję RP oraz godzi w niezależność sądów. Komisja Europejska próbowała nawiązać dialog z Polską jednak niestety bezskutecznie. Kierowano różnego rodzaju zapytania do naszego kraju oraz wydawano różne opinie, a nawet nakładano sankcje, lecz to nie przynosiło żadnego skutku. Wiele osób eurosceptycznych twierdzi, że wszystkie opinie oraz Decyzje podjęte w Unii Europejskiej są podyktowane dyktaturą Niemiec i nie są niezależne. Czy aby na pewno jest to prawda? W takim razie jak wytłumaczyć projekt dorocznego raportu Komisji Europejskiej o stanie praworządności w Unii Europejskiej, gdzie nawet analizie poddany zostaje największy „ dyktator UE” czyli Niemcy? Polecam w tym miejscu artykuł Pana Piotra Macieja Kaczyńskiego pt. ,, 12 europrzekłamań Zbigniewa Ziobry. Wyjąsniamy [ KOMENTARZ ]

W instytucjach unijnych pracuje wielu pracowników. W Komisji Europejskiej oraz w Trybunale Sprawiedliwości Unii Europejskiej zasiadają najlepsi z najlepszych prawników i nie tylko. Pochodzą oni z 27 krajów członkowskich Unii Europejskiej i są wybierani, aby w sposób niezależny strzec bezpieczeństwa obywateli na terenie całej Unii Europejskiej. Mimo to czołowi politycy oskarżają Unię Europejską o godzenie w suwerenność i niezależność RP. Pragnę przypomnieć, że przystępując do Unii Europejskiej Polska zrzekła się części swojej suwerenności na rzecz współpracy międzynarodowej w obrębie krajów Unii Europejskiej. Bez tego współpraca między krajami członkowskimi byłaby znacznie utrudniona.

Strona wykorzystuje pliki cookies.

Informujemy, że stosujemy pliki cookies – w celach statystycznych, reklamowych oraz przystosowania serwisu do indywidualnych potrzeb użytkowników. Są one zapisywane w Państwa urządzeniu końcowym. Można zablokować zapisywanie cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki internetowej. Więcej informacji na ten temat – Polityka Prywatności.