Po praz pierwszy w zawodowym życiu czytam tekst i jednocześnie uderzam w klawiaturę
komputera, przelewając myśli, które powstają w mojej głowie pod wpływem jego lektury.
Wiem, że potencjalny czytelnik zarzuci mi, iż spisuję „nieuczesane myśli”. W pełni zgadam się
z tym zarzutem, ale po przeczytaniu tytułu tekstu umieszczonego na okładce jednego z
tygodników, postanowiłem zaeksperymentować. Jak wspomniałem, nigdy tak nie
postępowałem, więc sam jestem ciekawy efektów. Ale to już ocenia czytelnicy.
Zacznijmy zatem od tytułu. „Drugi naród. Polacy kontra unijczycy polskiego pochodzenia”.
Mają Państwo rację. Skojarzenie z określeniem „media polskojęzyczne” przyszło mi
natychmiast do głowy i dlatego zagłębiłem się w lekturze. Na początku myślałem, ze jest to
prowokacja intelektualna znanego prawicowego dziennikarza i tekst będzie o niewielkiej
grupie naszych rodaków przeciwników Unii Europejskiej, która to grupa nie przekracza 10
proc. społeczeństwa. Okazało się jednak, ze jest to „twórcze rozwinięcie myśli o mediach
polskojęzycznych”. Z jednym trzeba się z autorem zgodzić. Nie zawsze od końca przemyślane, często
emocjonalne i wyrwane z kontekstu (to jest ulubione określenie polityków wszystkich opcji)
oraz wsparte medialną propagandą, wypowiedzi są doskonałym „materiałem” do budowania
różnych teorii. Wystarczy jeszcze dodać „totalnej opozycji” lub „opozycji lewicowo-
liberalnej” i recepta na tekst gotowa. Jestem przekonany, że podobnych materiałów o
prawej części politycznego sporu można by sporo napisać. Dodać trzeba jeszcze język, który
nim bardziej ostry, tym lepiej się sprzedaje. Dlatego po co pisać o ścieraniu się poglądów i
walce politycznej jak można pisać o „nienawiści do…”.

Opozycja – zdaniem autora – ustami swoich redaktorów i zapraszanych „autorytetów” poucza społeczeństwo. Co zatem robią
autorytety (już bez cudzysłowu) rządzących? Głoszą prawdy objawione i jedyny słuszny
kierunek myślenia? Chyba tak. Czy rzeczywiście w Polsce toczy się spór między „Polakami a unijczykami polskiego
pochodzenia” jak sugeruje autor? Mam spore wątpliwości. Głos polityków małej, ale dla
władzy, ważnej partii politycznej oraz kilkunastu dziennikarzy i publicystów, to jeszcze nie
cała Polska. Badania opinii publicznej wyraźnie pokazują, ze „unijczyków polskiego
pochodzenia” jest więcej. Autor chyba utożsamia się ze stwierdzeniem jednego
konserwatywnych polityków, że „nie zawsze większość musi mieć rację”. Warto więc
uświadomić mu, że „unijczycy polskiego pochodzenia” to także Polacy, tylko trochę inaczej
myślący, którzy – podobnie jak ja – nie zamierzają „wyrzec się polskości”. Jakoś nie słyszałem,
żeby Niemcy chcieli wyrzec się swojej niemieckości, a Hiszpanie hiszpańskości. Czy Francuzi
utrzymując w Paryżu Plac Stalingradu, wyzbywają się swojej francuskości? A może zostawili
tę nazwę ku przestrodze?
Autor pisze: „dla „oświeconych” Polska przestała być wartością, jest obiektem niechęci,
przeszkodą w realizacji marzeń o byciu „prawdziwymi Europejczykami”. Nie chciałbym
wypowiadać się w imieniu wszystkich rodaków (unijczyków), ale Polska jest dla mnie
wartością, jest miejscem w którym się urodziłem i spędziłem całe życie. Bzdury wypisywane
przez autora są dla mnie obraźliwe, ale rozumiem że i tacy mieszkają między Odrą, Wisłą i
Bugiem. Coś się redaktor zagalopował!!! Podobnie jak z odwoływaniem się do kilku opinii polityka-
skandalisty, którego miejsce jest już tylko na kartach historii i który do czynnej polityki nie
zamierza już powrócić. Ale dla autora jest nadal dobrym „chłopcem do bicia”.
Może jednak warto upowszechnić treść aktu przystąpienia do Unii Europejskiej podpisanego
przez Polskę i potwierdzonego przez naszego prezydenta w Traktacie Lizbońskim, aby
zanegować twierdzenie „nie do takiej Unii wstępowaliśmy”. Trzeba do tych dokumentów
powracać wielokrotnie. Że zrobi to nowy przedmiot ministra edukacji i nauki raczej bym – w
tym przypadku – nie liczył, gdyż będzie on zgodny z narracją obecnej opcji rządzącej.
Można powiedzieć, że akt rozszerzenia UE o 10 państw podpisany został w innych,
„spokojnych czasach”.

Dzisiaj polityka Chin, Rosji a także USA wymaga od unijnych
przywódców odmiennego spojrzenia na geopolitykę. Wspólnego spojrzenia, wypracowanego
przez wszystkich członków. Nikt nie twierdzi, że UE jest tworem doskonałym,
niewymagającym zmian. Rządzący od sześć lat mówią o potrzebie zmian. Ale tylko mówią i
nie wychodzą poza zapisy swoich partyjnych dokumentów programowych. Inna jest sytuacja
partii walczącej o władzę, a inna partii rządzącej. Wsparcia zaś dla własnych pomysłów
trzeba szukać wśród silnych i wpływowych, a nie politycznych mniejszości.
Może ktoś powiedzieć, że każdy autor ma prawo do własnych przemyśleń i tekstów. W mojej
głowie natomiast rodzi się jedno pytanie: czy można ściągnąć spodnie na głównym placu
miasta (Warszawy, Poznania, Krakowa…)? Można, ale po co? I z tym pytaniem zostawiam
Szanownych Czytelników…
Zastanawiam się, dlaczego autor w swoim tekście nie odwołuje się do badań opinii
publicznej, z której jednoznacznie wynika, że społeczeństwo opowiada się za obecnością
naszego kraju w unijnych strukturach. Może dlatego, że takie fakty nie pasują do przyjętej
przez redaktora tezy. A może moi rodacy dostrzegają w przynależności do Unii Europejskiej
także inne wartości niż autor tekstu?
ps. Świadomie nie podaję tytułu tygodnika oraz nazwiska autora. Kto będzie ciekaw z
łatwością znajdzie. Dla ułatwienia podam, że artykuł ukazał się na przełomie listopada i
grudnia.
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.