Już po kilku latach transformacji gospodarczej, na demonstracjach organizowanych przez polityków „Samoobrony” (ale nie tylko) – obok hasła „Balcerowicz musi odejść” – pojawił się transparent: „Wczoraj Moskwa, dziś Bruksela”, a później demonstracjom towarzyszyło hasło: „UE = ZSRR”. Można zatem powiedzieć nic nowego. Hasła te nie zostało wymyślone przez obecnie rządzących. Zostało przez nich przypomniane, gdyż populizm oraz demagogia dobrze się sprzedają. Szczególnie w napiętych (politycznie) czasach. Zawsze można coś politycznie ugrać, gdy odwołamy się do emocji i historii, która jednoznacznie negatywnie nam się kojarzy. Nikt chyba nie chciałby wracać „do czasów słusznie minionych”, czasów kartek i wszechobecnych kolejek, rządów jedynej słusznej partii czy powszechnej cenzury. Dlatego też przypomnienie tego hasła nie ma nic wspólnego z naszą rzeczywistością. Ma ona budzić najgorsze skojarzenia oraz strach, że to może powrócić. Wystarczy tylko uwierzyć populistom i demagogom.
Hasło wróciło do naszej przestrzeni publicznej i medialnej w połowie października tego roku, kiedy to Jarosław Kaczyński zapowiedział zawetowanie przez Polskę i Węgry projektu najbliższego budżetu UE. Może warto cofnąć się o kilka miesięcy i przywołać słowa premiera Morawieckiego, mówiącego o wielkim sukcesie polskich dyplomatów, którzy wynegocjowali gigantyczne pieniądze na odbudowę polskiej gospodarki po pandemii. I nagle świetny budżet – powstały przy dużym udziale samego premiera – okazuje się złym rozwiązaniem. Co się stało? Nie jest tajemnicą, że nasze weto jest efektem wewnętrznej walki na polskiej scenie politycznej (węgierskie motywacje mają inne źródło). Może warto o tym pamiętać i przez ten pryzmat spojrzeć na hasło: „Wczoraj Moskwa, dziś Bruksela”.

Politycy rządzącej koalicji, szukając różnych argumentów uzasadniających potrzebę weta, zaczęli m.in. odwoływać się do starego hasła. Nie ulega wątpliwości, że jest ono społecznie bardzo nośne. Wszyscy, którzy pamiętają czasy „słusznie minione”, ze zdumieniem przecierają oczy: jak można porównywać, wręcz stawiać znak równości między Związkiem Radzieckim a Unią Europejską. Stwierdzenie, że „Polacy nie wybierali unijnych urzędników”, więc nie mogą im ulegać, jest częściowo prawdziwe. Nie wybierali ich także Holendrzy, Hiszpanie, Belgowie, Szwedzi i wszyscy pozostali mieszkańcy zjednoczonej Europy. Warto jednak przypomnieć, że z powszechnych wyborów pochodzą wszyscy europarlamentarzyści, nie tylko polscy. Można oczywiście dyskutować, czy system wyborczy jest doskonały, ale to już zupełnie inna kwestia. Członkowie parlamentu w ZSRR (funkcjonowała w tym państwie taka instytucja) pochodzili z partyjnej nominacji, a nie z demokratycznych wyborów. A to jest fundamentalna różnica. Głosiciele hasła „Dawniej Moskwa, dziś Bruksela” dobrze o tym wiedzą, tylko cynicznie zapominają.
Mówiąc o tym, że unijni biurokraci nie są wybierani przez obywateli, tylko częściowo mówią prawdę. Przypomnijmy: unijni komisarze są mianowani przez demokratycznie wybrane rządy wszystkich państw UE, a każde państwo ma jednego komisarza (i ponownie można dyskutować, czy potrzeba ich aż tylu). Następnie osoby te musza być zaakceptowanie przez Parlament Europejski. Nie trzeba dodawać, że w Związku Radzieckim taki mechanizmu nie funkcjonował. Spora część polskiego aparatu rządowego (ministrowie i wiceministrowie) pochodzi z wyboru, gdyż osoby te łącza funkcje parlamentarne i rządowe . I tu jest pewien paradoks: osoby te -jako członkowie rządu – przygotowują projekty ustaw, następnie – jako posłowie – uchwalają te ustawy, aby po jakimś czasie – ponownie jako posłowie – oceniać realizację tych ustaw. Czyli osoby te oceniają same siebie. Czy jest to mechanizm w pełni demokratyczny? Nikt nie stawia tego rodzaju pytania. Dlaczego nie robią tego media? Tego typu pytań można postawić więcej.

Druga kwestia. Państwa, które zostały włączone do ZSRR nie zrobiły tego z własnej woli. Także kraje sąsiednie zostały siłą przyłączone do sowieckiego imperium. W tym kontekście może warto niektórym przypomnieć, że sami chcieliśmy, aby przyjęto nas najpierw do EWG, a potem do UE. Prowadziliśmy negocjacje akcesyjne, a w końcu wszyscy obywatele mogli wyrazić swoją wolę. Zdecydowana większość z nas powiedziała „tak”. Dzisiaj za pozostaniem w unijnych strukturach opowiada się ponad 80 proc. społeczeństwa. Ktoś może powiedzieć: ale Brytyjczycy powiedzieli Unii „nie”. Zgoda, ale badania opinii publicznej wyraźnie pokazują, że dzisiaj wynik referendum byłby już inny. Po drugie, coraz więcej faktów wskazuje na to, że decyzja w wyjściu z unijnych struktur nie była wyłącznie brytyjska decyzją. Po trzecie, może warto przypomnieć, że Szkoci dążą do kolejnego referendum na temat odłączenia się od W. Brytanii i powrotu do Brukseli. Nie wydaje mi się, że pragmatyczni Szkoci chcieliby połączyć się „moskiewskimi strukturami” i oddać kontrolę nad produkcją i dystrybucją whisky.
Obserwujemy swoistą licytację demagogicznych haseł i złotych myśli, mających na celu przekonanie opinii publicznej (raczej swojego elektoratu), że znak równości między Rosją Sowiecką i Unią Europejską jest faktem. Może dziwić, gdy ważny minister przekonuje, iż działania Unii Europejskiej podobne są do działań Rosji Sowieckiej i III Rzeszy. Minister jest wprawdzie prawnikiem, ale historię też powinien znać. Jest jedna kwestia, która w Unii Europejskiej budzi skojarzenia z ZSRR, a mianowicie określenie ministra Komisji Europejskiej mianem „komisarza”. W chwili powstania w ZSRR też posługiwano się tą nazwą. Dodawano tylko słowo „ludowy”.
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.