Jakimi ludźmi, w zetknięciu z kulturową czy etniczną odmiennością, okazują się Polacy? To dla nich wciąż nowe wyzwanie – PRL była krajem monoetnicznym i monokulturowym. Na razie, wciąż nie okazują się zbiorowością nienawistną, nieufną, zamkniętą. Choć bywa różnie… Pewna nastoletnia Czeczenka opowiadała, jak to zadowolony z siebie młodzian powiedział jej w miejscu publicznym, żeby wracała do siebie, bo „to nie jest miejsce dla niej” – nikt jej nie pomógł, na twarzach niektórych przypadkowych słuchaczy dało się nawet dostrzec grymas niechęci wobec ofiary. Kilka osób skarżyło się na pobicia, zwykle nie bardzo dotkliwe ale poniżające. Najwięcej takich aktów barbarzyństwa dotyka osób czarnoskórych i tych o rysach semickich, zwłaszcza jeśli są ubrane w sposób charakterystyczny dla obyczaju islamu.
Niestety w ostatnim czasie lawinowo rośnie ilość takich czynów. Ale wciąż wydaje się, że Polacy w większości pozostają odporni na organizowaną nienawiść. Ulegają za to strachowi, również organizowanemu, i tego nade wszystko trzeba się bać!
Póki pozostajemy ludzcy, mamy wciąż szansę na przetrwanie tego, co w naszej kulturze wartościowe. A, jeśliby to miało ulec zniszczeniu, czy takiej kultury warto byłoby bronić?
Póki nie dostrzeżemy w każdym uchodźcy zagrożenia dla siebie, póty nie spełnimy życzeń tych, przed którymi ci ludzie muszą uciekać. A to oprawcy, nie ofiary, stanowią dla naszej kultury realne zagrożenie. Dla samego człowieczeństwa tym bardziej.
*
Kim są „uchodźcy” w języku urzędowym? Tymi, którym odpowiednia instytucja (w przypadku Polski – Urząd do spraw Cudzoziemców) przyznała status uchodźcy. Stosując konwencję genewską i protokoły rzymskie, stosując je dość dowolnie, bo tego czy ktoś jest, czy nie jest zagrożony prześladowaniem z powodów, wymienionych w tych dokumentach, docieka urząd w sposób dowolny i wybitnie mało przejrzysty. Istnieje jeszcze kategoria uchodźców, którym przyznaje się „ochronę uzupełniającą” lub prawo „pobytu tolerowanego” z powodów wymienionych w przywołanych wyżej aktach prawa międzynarodowego, ale nie udziela się im praktycznie żadnej pomocy o charakterze socjalnym. Istnieje także kategoria „ofiar handlu ludźmi”, które wyposażone zostają w prawo pobytu i skromną pomoc.
A przecież „uchodźcą” jest osoba, która zmuszona jest opuścić kraj pochodzenia bądź nie może do niego powrócić i tyle! Wielokrotnie więcej jest więc uchodźców na ulicach polskich miast niż w oficjalnych statystykach. Wśród nich cała rzesza dzieci, których los determinuje pochodzenie z „nieprawomyślnych” rodzin, religia, w jakiej są wychowywane lub prosty fakt, że w kraju ich rodziców nie mają już do kogo wrócić.
Kim są te dzieci dla Polski, wyjąwszy oczywisty fakt, że są moralnym zobowiązaniem? Są przyszłością Polski. Doświadczenia krajów Zachodu, począwszy od lat czterdziestych zeszłego stulecia, są jednoznaczne. Dziecko, które wychowuje się w jakimś kraju, przeważnie w nim pozostaje. Od tego kraju zależy zaś, jakie znajdzie miejsce w społeczeństwie, jaka będzie jego przyszłość i jaka będzie przyszłość społeczeństwa przyjmującego – z nim.
Siewcy uchodźczych lęków przywołują chętnie obraz etnicznych gett w miastach zachodniej Europy, obszarów biedy, zaniedbania i dużej przestępczości. Sugerują, że otwartość społeczeństwa tak właśnie skutkuje. Mylą się.
Funkcjonowanie imigrantów i uchodźców w społeczeństwie jest niczym innym, jak jednym ze szczegółowych zadań polityki społecznej. Posługiwanie się pojęciami takimi, jak „odmienność kulturowa” w charakterze wytrychów do rozumienia wszelki zjawisk (negatywnych, ma się rozumieć), związanych z wieloetnicznością jest dowodem złej woli albo braku kompetencji w tej dziedzinie. Odmienność kulturowa poszczególnych grup społeczeństwa, jego kulturowe zróżnicowanie, stanowią nie wyjątek, lecz normę zarówno w nowoczesnym świecie, jak i w tradycji Europy od początków jej cywilizacji. Wielokulturowa i wieloetniczna była antyczna Grecja, Rzym, wielokulturowa i wieloetniczna była Europa czasów nowożytnych, od wczesnego średniowiecza. Znane nam, zwłaszcza z XX wieku, próby utworzenia społeczeństw całkowicie homogenicznych to najbardziej ponure karty dziejów ludzkiej cywilizacji. Trudno, rzecz jasna, wtopić się bez problemu w życie nowego społeczeństwa uchodźcy, który jest człowiekiem dorosłym. Ma on mocno ugruntowane zwyczaje, przeważnie brakuje mu dostatecznej do swobodnego funkcjonowania kompetencji językowej. Ale dzieci?
Błędy, jakie popełniła zachodnia Europa „wypożyczając” w swoim mniemaniu na kilkadziesiąt lat setki tysięcy ludzi, potrzebnych jedynie do pracy, gromadząc ich w gettach i nie podejmując realnych działań, mających na celu ich enkulturację, mszczą się dziś straszliwie. Lata zaniedbań poprzedzały lata traktowanej ideologicznie, sztywno, praktyki „wielokulturowości” pojmowanej tak, jak gdyby wartością dla społeczeństwa było stworzenie mozaiki wysp etnicznych, które dodają mu kolorytu, pozwalają obcować z folklorem, nierzadko egzotycznym, lecz stanowią drogę od, nie do, społecznej integracji. Owocem tego jest krzywda społeczna, której ofiarą padają uchodźcy i dezorganizacja społeczeństwa przyjmującego, które musi się zmierzyć z realnymi problemami i niebezpieczeństwami. Tych błędów nie popełniła Polska, bo w omawianym czasie była krajem emigracji, nie imigracji. Dziś ma więc szansę uczyć się na cudzych błędach. Ma szansę by nie dopuścić do pojawienia się patologii na swoim terenie. W tym celu trzeba mieć trzy rzeczy: dobrze napisane prawo, skuteczną i kompetentną administrację państwa oraz względnie życzliwe społeczeństwo. Na pewno – mamy tylko trzecią z nich a i to do czasu, wobec wytoczenia w walce politycznej obrzydliwego i nieuczciwego oręża w postaci straszenia „obcym”.
Dzieci żyjące nad Wisłą, urodzone poza Polską lub na jej terytorium, lecz w rodzinach słabo czy wcale nie władających językiem polski, stanowią istotną część przyszłości Polski. Stanowią wielki kapitał, który możemy wykorzystać dla powszechnego dobra lub zmarnować, wspierając mechanizmy ich odrzucenia na bazie rasizmu czy rasizmu, udającego, że nie jest rasizmem, lecz prowadzi linię podziału pomiędzy kulturami. Tak, jak gdyby kultury były trwałe i niezmienne, tak jak gdyby pochodzenie determinowało funkcjonowanie człowieka. Do tego dokłada się mylne stawianie znaku równości między ideologiami a kulturami. Ileż to razy spotykamy się z określeniem „islamista” jako synonimem wyznawcy Proroka? Tymczasem „islamizm” jest bliźniaczym bratem europejskiego nacjonalizmu, jego równolatkiem, powstałym na podobnym podglebiu politycznym. Lepiszczem, uzasadniającym odrębność, pojmowaną nacjonalistycznie, stało się wyznanie, bo politycznym wzmocnieniem tego ruchu była opozycja wobec liberalnego modelu reform tureckich z czasów Kemala Atatürka. Ale mówić o wyznawcy islamu „islamista” to trochę tak, jakby mówić o katoliku „terrorysta IRA”. Bałaganowi języka sprzyja paradoksalnie dążenie do unikania określeń, bezpośrednio odnoszących się do narodowości, wyniesione z płasko pojętej poprawności politycznej. Prowadzi to do takich absurdów, jak zasłyszane przeze mnie określenie pewnego człowieka jako osoby „syjonistycznego pochodzenia” – mówiący tak uważał, że to eleganckie, w odróżnieniu od obraźliwego (jego zdaniem) określenia „Żyd”…
*
Jaka więc jest recepta na dobrą przyszłość? Edukacja i wychowanie – z szacunkiem dla odmienności, ale z naciskiem na przyswojenie sobie przez dzieci tutejszej kultury, obyczaju i tradycji. Kultury, obyczaju i tradycji kraju, który stał się i, przypuszczalnie, pozostanie ich krajem.
Dzieci uchodźcze w Polsce znajdują życzliwą i kompetentną pomoc licznych organizacji pozarządowych, coraz lepiej radzą sobie z ich obecnością szkoły – a to kluczowe instytucje dla zapoczątkowania dobrego, normalnego życia wolnego, czyli zmieniającego się, społeczeństwa. To, co znajduje się blisko ludzi, blisko ich codziennego życia, zdaje egzamin. Coraz lepiej spisują się szkoły, coraz lepiej działa wobec małych podopiecznych służba zdrowia, aktywnie interesuje się ich losem samorząd. Chciałoby się dodać do tej listy administrację państwa i partie polityczne, cóż, wierzyć trzeba, że przyjdzie i na to czas.
Wszystko w naszych rękach!
*
Czesław Miłosz i Thomas Merton czytali się nawzajem, cenili i kontaktowali się, wymieniając refleksje na tematy zasadnicze. Ta przyjaźń młodego, żyjącego jeszcze we Francji polskiego uchodźcy i uznanego klasyka literatury a przy tym katolickiego mnicha, opierała się na wspólnej wrażliwości.
W 1959 roku, ponad pół wieku temu Miłosz napisał Mertonowi o swojej wizycie u Polaków i innych uchodźców w obozie Valka. Nie działo się tam nic szczególnie złego. Uchodźcy czekali na wyposażenie w należne im dokumenty, karmieni i wyposażeni w dach nad głową. Ale nie w szacunek, należny człowiekowi jako takiemu a zwłaszcza człowiekowi, który doświadczył okropieństw systemów kolektywnych, gdzie „jednostka zerem, jednostka bzdurą”. Tak reagował Merton: „Wszystko, co Pan pisze o obozie Valka, wydaje mi się niesłychanie ważne. To są właśnie sprawy, o których musimy myśleć, pisać i coś z nimi zrobić, w przeciwnym razie nie będziemy pisarzami, tylko niewinnymi (?) świadkami. […]”. Użyte w oryginale słowo „bystander” oznacza świadka, ale w kontekście zbrodni. Kogoś, kto biernie przypatruje się złu.
Mówimy o dzieciach, o nastolatkach. O osobach, które świat powitał pokazaniem im swojej najbardziej odrażającej, nieludzkiej gęby. Którym wtłoczono na barki ciężar nie do udźwignięcia dla dojrzałego człowieka. Które borykają się niejednokrotnie, co potwierdzają świadczący im pomoc psychologiczną, z pełnym zespołem stresu pourazowego.
Opowiadają nauczyciele ze szkół, do których uczęszczają tułacze dzieci o problemach, jakie spotykają. Te dzieci bywają zamknięte, bierne, czasem agresywne. Ale działanie profesjonalnych i serdecznych zarazem asystentów, przewodników w nowym świecie, okazuje się działać cuda. Są ludzie dobrej woli, przygotowani do tego, żeby pomoc świadczyć umiejętnie i skutecznie. Są instytucje, które się tym zajmują – niemal wyłącznie instytucje sektora pozarządowego. Ale są i samorządy, które dostrzegają problem, pomagają sobie z nim radzić po ludzku. Każdy, bez wyjątku, może wspomóc to wielkie dzieło. Choćby rozwiewając w swoim środowisku lęki, siane przez pozbawionych sumienia polityków, budujących na krzywdzie ludzkiej drogę na skróty do własnej kariery.
Mówimy o wielkim wyzwaniu. O wielkim egzaminie z własnego człowieczeństwa. I o praktycznej odpowiedzi na pytanie: czy cywilizacja Zachodu ma szansę przetrwać? Czy damy jej na to szansę?
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.